Szedł zwolna, noga za nogą, utykając w dziurach trotuaru. Naokół stała głucha, zupełna cisza. Wtem za murami domów, gdzieś w głębi miasta odezwał się dziwny dźwięk, przeszył powietrze i zginął aż na łonie obłoków. Po nim wyleciał drugi, trzeci... Raduski stanął jak wryty i słuchał. Samotny, wielki, odwieczny dzwon na starej wieży uderzał. O, jakże głos jego cudownym się wydawał! Nie był to sam dźwięk. Było to słowo. Raduski słyszał je uszyma i w dygocącem sercu swem, jak w cieniach nocy wołało:
— Jam jest, jam jest, jam jest...
Niby czarodziejski klucz, dźwięk ten otworzył bramy dziedzińców, niby ogień niewidzialny, zatlił światła w mieszkaniach. Chodniki zaroiły się od postaci, śpieszących co żywo. Słyszeć się dawał wesoły gwar rozmów. Biegły przeważnie służące w chustkach, wlokły się stare babiny, szli mężczyźni, głośno uderzając o kamienie wielkimi butami. Był to właśnie motłoch, White-Chapel łżawiecki. Jedna z gromadek zabrała Raduskiego ze sobą. Szedł pospołu z innymi, prędko minął ulice śródmieścia i znalazł się przed oświetlonym kościołem. Wejście główne było rozwarte. W pobliżu wielkiego ołtarza płonęły światła, a wgłębienia łuków, boczne kaplice i zakątki pełne były mroku. Zimno szło z murów i posadzki, wilgoć szkliła się na płytach i zczerniałym tynku. Gromady wiernych wciąż się zwiększały. Wszyscy prawie od samych drzwi aż do środka kościoła szli na klęczkach ku krzyżowi, który tam jeszcze leżał. Raduski usiadł w jednej z pierwszych ławek i przypatrywał się twarzom, a właściwie ich niewypowiedzianym wyrazom... Na wieży huczały dzwony. Potężna ich pieśń
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.