kano do drzwi. Wsunął się do numeru człowiek stary, szeroki w ramionach, suchy, zawiędły, z twarzą i czaszką obrosłą mocno szpakowatym i krótko przyciętym włosem.
— Pan dobrodziej sobie życzył?... — rzekł, mierząc Raduskiego iście hotelowem wejrzeniem, niby to schlebiającem, a w gruncie rzeczy tylko badawczem i taksatorskiem. Ręką trzymał się klamki, jakby na znak, że konferencya długo trwać nie powinna. Z warg jego nie schodziło zamglone oskarżenie: nawet dziś nie możesz mi dać chwili odpoczynku.
Raduski bystro i uparcie przypatrywał się twarzy starego, a wreszcie rzekł:
— Nie wiem, czy mi się zdaje, ale tak jakby pan Żołopowicz...
— Tak, jestem Hipolit Żołopowicz... do usług... — mruknął szwajcar, błyskając okiem z pod brwi nasępionej.
— Cóż pan u stu dyabłów robisz w liberyi hotelowej?
— Służę, proszę pana, za portyera.
— Bój się pan Boga, cóż to ja słyszę? Przecież pan miał w rynku ogromny sklep, jeden z największych sklepów korzennych w Łżawcu. Jak dziś pamiętam!
— Miałem sklep, — rzekł Hipolit Żołopowicz — ale go już nie mam.
— Cóż to się stało?
— Zwykła rzecz w naszym kupieckim stanie: zbankretowałem.
— Jakże, i tak zupełnie, żeś pan musiał wziąć miejsce portyera?...
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.