— Ale... żeby tyle... Proszę pana, to miejsce ledwo, ledwo udało mi się dostać. Co się zaś tyczy bankructwa, to nie wyszedłem jeszcze na czysto. Jeszczem ludziom winien. Nie dużo tego, a przecie jest to temu, to owemu...
— Szczerze panu współczuję... — rzekł Raduski, wyciągając rękę.
Żołopowicz schylił się i nie podawał swojej, mamrocząc:
— Pan dobrodziej łaskaw... — Nie wypada, żebym... jako niby służący...
— Wstydziłbyś się pan! Byłem tylim knotem, kiedy u pana kupowało się chleb świętojański, cukier lodowaty i lukrecyę w patykach. Pan mię, naturalnie, znać nie może, ale ja z tych stron. Ojciec mój trzymał w dzierżawie niedaleko stąd folwark Niemrawe.
— Pan Raduski z Niemrawego... Ehe... Pan Raduski... Znałem, proszę pana, nieboszczyka rodzica. Pamiętam... Dawne to czasy. Brał u mnie na święta czy tę bakalię, czy cukier, czasami nawet garniec wina. A pan dobrodziej skądże do nas?
— O, ja zdaleka.
Żołopowicz patrzał na niego swemi zimnemi oczyma i milczał. W spojrzeniu jego malowała się taka ciekawość i odrobinę niechętne zdziwienie, jakby oglądał albatrosa z wyspy Borneo, fokę, czy krokodyla.
— Masz pan chęć, panie Hipolicie, to usiądź ze mną nachwilę i pogadaj. Miło mi pana widzieć... szczerze to mówię. Już tu ani w Łżawcu, ani w okolicy nikogo nie mam. Wszyscy moi pomarli, a pana z dzieciństwa pamiętam i pierwszą twarz pańską widzę znajomą z daw-
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.