Wprost z hotelu «Imperial» udał się na ulicę Frontową. W drodze obejmował marzeniami lata przeżyte z Koszczyckim, — ową izbę niezapomnianą, gdzie się z Warszawą rozstał. Gdy przychodził do refleksyi, że za niedługą chwilę ma zobaczyć twarz człowieka z tamtych czasów, twarz samego Koszczyckiego, głębokie drżenie wstrząsało jego sercem. W ulicach snuły się gromady ludzi bogatych i biednych. Wszyscy mieli oblicza rozjaśnione, niektórzy bardzo wesołe, a trafiali się i może cośkolwieczek nadto figlarnie uśmiechnięci. Wiatr przycichł, deszcz ustał i ciepła, rozmarzająca, senna wiosenka błąkała się między murami.
Na ulicy Frontowej Raduski już zdala spostrzegł szyld: Józef Koszczycki, adwokat przysięgły. W sieni widać było drzwi z tym samym napisem, a obok drut zardzewiały i drewnianą rączkę dzwonka. Przed progiem leżała słomianka zdeptana, jak niedola i czarna od błota.
Raduski maszerował wielokrotnie, chwytał rączkę dzwonka, lecz za każdym razem cofał się i puszczał w defiladę po ulicy, nie mogąc wydobyć ze siebie odwagi. Bezpośrednich, towarzyskich, przyjaznych stosun-