ków z ludźmi nie miał tak bardzo dawno, że rozpanoszyła się w jego naturze zupełna dzikość, jakiś lęk wewnętrzny wobec spojrzeń i pytań, chociażby i bardzo życzliwych. Z drugiej strony, w samotności, nie zamąconej latami przez nikogo i nic — myśli, wyobrażenia, uczucia i odruchowe afekty zrosły się w całość tak zwartą, jednolitą, tak silnie indywidualną, że właściwie nie znosiła obecności, oraz przejawów cudzych uczuć i myśli. Nad tem wszystkiem zresztą panowało nieokreślone wzruszenie, trwoga przysercowa, tłumiąca decyzyę.
Po drugotrwałych marszach i kontrmarszach w pewnej okolicy trotuaru, po wyczerpaniu wszelkich momentów i kresów, naznaczonych samemu sobie, targnął wreszcie rączkę dzwonka. Cienki głosik przebrzmiał w głębi mieszkania i nikogo, widać, nie przywołał. Gdy upłynęła długa chwila czasu, Raduski zadzwonił śmielej i głośniej. Dało się słyszeć głuche stąpanie kroków, zgrzyt klucza i drzwi otworzono.
— Pan Koszczycki jest u siebie? — spytał młodej dziewczyny w lejbiku, która patrzyła na niego wytrzeszczonemi oczyma.
— Ajno, jest.
— Można się widzieć?
— Można.
Zrzucił okrycie, minął długi, wąski mroczny korytarz i wszedł do salonu. Był to wielki pokój o trzech oknach. Firanki ze ślicznie wyhaftowanym monogramem J. K., bramowane wspaniałym pluszem, zasłaniały szyby, puszczając na salon światło przyćmione. W środku siarczyście woskowanej posadzki leżał ogromny dywan i stały banalnie wykwintne meble. Stół przykryty kapą
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/066
Ta strona została uwierzytelniona.