dźwigał albumy z fotografiami i lampę z pięknym kloszem. W rogach kryły się mniejsze kanapy, fotele i stoliki. Wprost okien wisiała paskudna kopia z jakiegoś ucznia Guérina, czy Poussin’a, malowidło do cna zczerniałe, z jedynie widzialną czerwoną łydką kobiecą i podpiętą grecką tuniką.
Raduski zatrzymał się przy pierwszem oknie i patrzał w sadek tuż leżący. Ziemia okryta jeszcze była suchymi liśćmi, ułamkami gałązek przez wiatr strąconych, ale już ktoś jedną rabatę rydlem był skopał. Dalej ciągnęła się wąska uliczka między grubymi pniami drzew, pełna rzadkiego błota, w którem pławiły się jeszcze rozmiękłe szczątki lodu.
Drzwi sąsiednie cicho skrzypnęły i ukazał się w nich mężczyzna blisko czterdziestoletni, wysoki, kościsty i zawiędły. Czarne włosy nad jego czołem były już przerzedzone, w ciemnej, spiczasto przyciętej brodzie plątały się gęsto białe nitki. Oczy przeszywające i jak brylanty migotliwe bystro patrzały z pod brwi zsuniętych, pięknych, prostych, jak dwie linie.
— Raduski... — rzekł pan Jan, nie ruszając się z miejsca.
— Co ja widzę? Jaś! — krzyknął Koszczycki, roztwierając ramiona. — Chłopie kochany, jak się masz! Objął go mocno i ucałował. Po chwili wziął go za ręce i wstrząsnąwszy je raz koło razu, mówił:
— Jak mi Bóg miły! To ta małpa... Właśnie kilka dni temu ktoś mi się pytał o ciebie... Zaraz... czekaj że... któż mi się to pytał o ciebie? Nie mogłem nic powiedzieć, bom i nie wiedział ani tyle. I cóż u ciebie słychać?
— A no, wracam.
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.