— Prawda, prawda...
Cień zasępił twarz Koszczyckiego i jakby zimnem tchnął na obydwu. Przeszli do sąsiedniego gabinetu, który pełnił obowiązki kancelaryi adwokackiej. Był to pokój niewielki, ciemny. Proste biurko, dźwigające pliki papierów, stało przy ścianie. Dokoła wyciągała się długa, czarna ława. W szafie bez szyb leżały i stały książki, przykryte dość grubą opończą pyłu.
Koszczycki siadł w drewnianym fotelu przed biurkiem, gość na krześle wyściełanem. Zajrzeli sobie w oczy jeszcze raz, uśmiechnęli się do siebie... Ani jeden, ani drugi nie mógł sformułować zdania, któreby teraz pasowało. Sam tylko wzrok przybysza cieszył się widokiem kamrata z lat dziecięcych, obejmował to samo piękne czoło, wydatny, chrząstkowaty nos, ściśnięte usta i śmiałe, płomienne źrenice...
— Myślisz osiąść tutaj, w Łżawcu? — spytał wreszcie Koszczycki.
— A tak.
— Chcesz zapewne szukać jakiego zajęcia?
— Rozumie się, coś będę majstrował.
Mówiąc te słowa, Raduski patrzał w oczy kolegi z usiłowaniem odnalezienia w nich wyrazu przyjaźni z chwili powitania. Nie było go tam już, a raczej był schowany w prędkich, dziwnych błyskach.
— Jeżeli ci mam wyznać szczerze, to żałuj, żeś obrał na mieszkanie tę dziurę. Trza było niezwłocznie do Warszawy. Tu we wszystkich sferach, które ja znam, takie stosunki, że prawdziwie, z ręką na sercu, radziłbym ci wcale nie próbować. O posadę, chociażby tylą, trudno tak, że to przechodzi ludzkie wyobrażenie!
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/068
Ta strona została uwierzytelniona.