Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja miejsca płatnego na razie nie będę szukał... — rzekł Jan. — Mam pewien fundusz, który mi pozwoli żyć tak. Właściwie zaś, myślę o jednem przedsiębiorstwie w Łżawcu...
Koszczycki oglądał swe paznogcie i milczał. Gdy podniósł oczy, Jan uczuł w sercu nieprzewidziany smutek, prawie taki sam, jak wówczas, gdy za miastem otrzymał uderzenie pałą.
— O, jeżeli masz jakiś fundusz, to tu interesa robić można... — rzekł adwokat. — Zależy, rzecz prosta, od wysokości kapitału. A ty na czemżeś, brachu, pieniądze zrobił?
— Nie zrobiłem, niestety, tylko dostałem w spuściźnie po stryju, który, może pamiętasz, gdym był w sztubie, raz mi przysyłał trzyrublówkę na miesiąc, to ją znowu za rozmaite przewinienia konfiskował. Kiedy poszedłem do uniwersytetu, ujrzał we mnie tyle win, że mnie znać nie chciał, później wyklął i wydziedziczył, a koniec końców, umierając przed trzema laty, zapisał mi całe swe dobro.
— No, a dużo tego? — zapytał ciekawie Koszczycki.
— Po sprzedaniu gruntów, rudery, gratów et caetera okazało się jakieś z górą dwadzieścia tysięcy rubli.
— E... bracie! Z takim pieniąchem to tu możesz zacząć, jaką chcesz sztukę i dorobić się... Ja w tem! Uważasz? Ja w tem! Ale... ale... chodźże, przedstawię cię żonie.
Żywo porwał się z krzesła i ciągnął gościa do wspaniałej sali. Na chwilę znikł w drzwiach sąsiedniej komnaty i wyprowadził stamtąd żonę swoją, młodą, ładną, tłustą blondynę. Była w stanie odmiennym i to