ją żenowało w chwili, gdy mąż przedstawiał jej Raduskiego. Zamieniła też z tym ostatnim kilka ledwie grzecznych frazesów i pod pretekstem przyrządzenia jakiegoś barszczu wielkanocnego wysunęła się z salonu.
— Nim się podzielimy święconem jajkiem, braciszku drogi, musisz mi wygadać o sobie wszystko — od a do z — mówił Koszczycki w tonie wielce przychylnym.
— Moje życie nie jest wcale ciekawe, nie interesujące. Całą historyę można zawrzeć w trzech, czterech zdaniach, ale tyś mi winien opis twego życia. Idzie ci, chwała Bogu, dobrze?...
— Nie mogę powiedzieć, — idzie nieźle... — rzekł Koszczycki, wjeżdżając na tor właściwy teraz dopiero. — Ożeniłem się... — mówił z nieporównaną swadą ludzi, którzy kochają się w malowaniu dziejów ich żywota bez względu na to, czy one choćby w części są tak bogate i godne przytaczania, jak życie tych, którym je prezentują. — Ożeniłem się, uważasz, pięć lat temu, wziąłem za magnifiką kilka tysięcy papierów, urządziłem budę. Oto jest główna sprawa. Dziś braciszku, mam w Łżawcu tak zwaną śmierdzącą klientelę: żydów, chłopów, łapserdaków, ale za to... prawie wszystkich.
— Patrzajże!
— No, tak. Zgarnąłem z przed nosa starym ananasom, palestrze osiwiałej i ołysiałej między tymi murami — wszystko, co się dało. Kiedym tu przyjechał i, po dwu latach dependowania u boku jednego augura, porwał się na otwarcie własnej kancelaryjki za pięćset rubli Mośka Jupitera, — oni mi włazili za pazurki... Hoho... nie masz wyobrażenia, com ja z nimi przeszedł!
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/070
Ta strona została uwierzytelniona.