nie... A... poszedłem! Wdziałem czarny tużur, czystą koszulę, nowy krawat, uczesałem się i poszedłem. Najstarszy z palestrantów, moczynos Skórkiewicz, zwrócił się do mnie, jako przewodniczący, uważasz? — jako przewodniczący w imieniu całego gremium, uważasz? z braterskiem napomnieniem. Prosił, w imieniu tego gremium, o zaniechanie moich praktyk i mojego sposobu działania — w imię etyki... Wiedziałem bardzo dobrze, iż owo słóweczko etyka wylezie staremu krętaczowi z gardła, żeby tam nie wiem co! Czekałem na nie. Skoro tylko dźwiękło wśród płynnego szeregu zdań wysoce moralnych, tudzież bezinteresownie dydaktycznych, z właściwą skromnością zapisałem się do głosu. Wówczas ja potrzebowałem mówić parę kilkich słowa! Jestem adwokat dobry i swojej własnej sprawy nie przegrałem, braciszku, wobec całego «gremium», za to ci ręczę. Nie mam zwyczaju mówić pod wiatr ani jednego wyrazu, o tem ty wiesz nawet z tamtych czasów, więc i tu operowałem argumencikami pewnymi, jak tabliczka mnożenia. Primo — fakty, secundo — trafność. Wywlokłem z całego gremium jednostki, indywidua, figury, za pomocą może nawet cokolwieczek ordynarnarnego wskazywania palcem, uprzytomniłem sławnym mecenasom sprawy, jakie to wtedy oni prowadzili, cytowałem z imienia i nazwiska środki, manipulacye, stosunki, jakimi się posługiwali. Każdy mój argument uderzał i wywoływał niewątpliwy efekt, jak cegła, zlatująca wprost na ziemię. Mecenas X. brzydzi się tem, że Mosiek Kropla sprowadza mi klienta za umówione kwantum kopiejek, ale sam nie brzydził się sobą, kiedy tyle a tyle lat temu, w sposób taki a taki, dziesięćkroć gorszy od
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.