Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

tak... Paru z naszych kolegów, między innymi ciebie, nie mogę uprzytomnić sobie inaczej, tylko jako pewnego rodzaju posągi, biusty, wizerunki.
— Masz teraz!...
— Jest to zapewne jakiś brak mojej wyobraźni a nawet, kto ją tam wie — inteligencyi... Mnóstwo ludzi z tej samej sfery, dawnych towarzyszów rysuje się przedemną barwnie, jasno, mocno. Ten jest, bestya taki, ten owaki, ten ma taką zaletę, a taką wadę, taką nawet obskurną wadę. O was... nic nie umiem powiedzieć. Wy jesteście jacyś papierowi, płócienni, bronzowi, czy gipsowi, jacyś malowani ludzie. Wy nie macie wad, ale też dla mnie, daruj! — nie macie zalet. Człowiek zwyczajny, jest to przedewszystkiem człowiek, wieczny poszukiwacz kawałka chleba dla siebie i swych dzieci, jest to mrówka, biegająca tu i tam. Geniusz, łeb w jakiejś dziedzinie nadzwyczajnej może sobie mieć wasze papierowe przymioty, gdyż on za to produkuje tyle, że setki, tysiące nim się żywią. Ale wy nic tak znowu szczególnego nie produkujecie. Jesteście pospolici młynarze codziennego ziarna, tylko nie zwijacie się przy tej maszynie życia. Sterczycie w naszej obecności z minami Arystotelesów, Giordano Brunów, czort zresztą wie kogo... Takiego, naprzykład, Staśka Laskońca, ciebie — ja nie przedstawiam sobie inaczej, tylko z twarzą bladą, z wieńcem laurowym na skroni, ale z jakiej racyi te wieńce mają się wam należeć, nie wiem, bo przecieście i tych wierszy nie pisali... Pamiętasz, naprzykład, starego poczciwca Hezjoda? Lubiłem tego chłopa ogniście, jako, rozumiesz, kamrata, jako fujarę do bajtlu, do szachów, do sprzeczki o jaką tam... logię... Ale cóż to był, proszę cię, za czło-