— No tak, tak... Ja należę do tłumu, do szeregu ludzi pospolitych, ulepionych z tutejszej gliny, kierujących się w życiu wielce ordynarnemi, zgrzebnemi maksymami. Ale czy uwierzysz, że ja to właśnie jestem bliski tego życia, bliski jego duszy i serca? I nie tylko tyle... Ja mogę sprawić, żeby się w tem życiu działa minimalna, jedynie możliwa przemiana materyi, jakieś poprawki szelmowskiej duszy ludzkiej, niedostępne dla gołych źrenic dyletanta. Mogę, naprzykład, oddziałać, żeby jeden filister ustąpił drugiemu tam, gdzie to zrobić może bez szwanku swych interesów, a tylko nie chce; żeby jeden drugiemu darował zemstę, odpuścił zniewagę; żeby bogaty nie zdzierał ostatniej skóry z biedniejszego... Ja nie jestem od cnót, ani od cnót ogłoszonych, ani od robionych, sam się z ochotą pożywię na drugim, gdy mogę, ale czasami urządzam sobie taki deser.
— Chwała cię za to nie minie...
— Ty zaś i twoi z wielkimi wyrazami, to ci pod słowem honoru mówię, szkodzicie tylko... wyrazom, w śmiech je obracacie. Mój kochany Jasiu, czyż ty znasz ludzi, czy ty znasz świat, czy znasz życie? Widziałeś go tyle akurat, ile się, naprzykład, chwyta okiem przestrzeni w ciemną noc, przy świetle błyskawicy. Kiedy ja, po upływie dziesięciu lat wpatrywania się w to życie człowiecze, wracam wolną chwilą do wyobrażeń młodości, które ty jeszcze piastujesz, to daruj, ale mi się nawet gadać o tem nie chce! Ja przecie, braciszku, nic innego nie robię, tylko docieram do prawdy, życiowej prawdy, esencyi zdarzenia, jak było, w jakim porządku się odbywało? Nic innego nie robię, tylko wywłóczę
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.