ten człowiek być może, doświadczał prawdziwej trwogi. A nuż nie będzie można z nim się porozumieć, a nuż trzeba szukać kogoś w Warszawie, kogoś, co nie zna miasta i okolicy, ani stosunków, ani ludzi...
Snując niecierpliwie rozmyślania na taki temat, Raduski zatrzymał się przed posesyą pani Brenerowej. Była to miejscowość sławna, jeśli nie na całą gubernię, to z wszelką pewnością, na cały powiat. Tyłami sięgając przedmieścia, frontem zwrócony do ulicy Zasobnej, krył się w cienistych ogrodach szereg drewnianych budynków, a właściwie jeden dworek parterowy nadmiernej długości i niesłychanego kształtu. Od ulicy stał dom fundamentalny, na którym jeszcze można było wyróżnić samoistną figurę ścian i granice strzechy. Do tego pierwotnego dworku przybudowano z czasem drugi, mniejszy, tak chytrze i podstępnie, że obadwa zczepiły się węgłami, ścianami, dachem i zbutwiałością sosnowych rynien. Za drugim szedł trzeci, kilka stóp na prawo, jakby się obawiał wleźć w kałużę ścieżki, która w tem miejscu właśnie się wyginała. Dalej krzywiła się kleta do niczego niepodobna, koślawa, niska, cofnięta w tył i wlokąca za sobą dachy dwu sąsiadów. Od tego punktu domostwo znowu się bakierowało ku drodze, raptem szło w ogród i, tworząc w nim kąt prosty, urywało się w postaci murowanej kamieniczki. Naokół pachniał sad, czeremchy, zapomniane przez wszystkich, rosnące same dla siebie, dziko, bujnie, wolno i rozłożysto. Długie gałęzie zwieszały się z poza parkanu nad wąską dróżką, moknące jeszcze w rzetelnem błocie. W środku obszerniejszego podwórza, przed obórką, chlewem i drwalniami stało kilka fur chłopskich. Wy-
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.