przężone szkapięta zajadały garstki siana, rozłożone między deskami wozów, na których siedziały kobiety w chustkach i wełniakach. Trzech włościan rozmawiało z niską babiną miejską, ubraną w ogromne kalosze, wysoko ugiętą spódnicę, męskie palto z długimi rękawami, świecące się, jakby je na ten dzień wyczyszczono szuwaksem, i duży, czarny czepiec. Gdy Raduski stanął w podwórzu i zaczął wędrować z kamyka na kamyk, jejmość osaczyła go swoją uwagą, ścigała nieufnymi ruchami, a koniec końców krzyknęła głosem, w którym było daleko mniej uprzejmości, niż zakatarzenia:
— A czego to?
— Czy tu mieszka pan Grzybowicz, urzędnik? Pan Grzybowicz.
— Miszka kochany pan Grzybowicz w tamtych drzwiach.
— Dziękuję pani dobrodziejce.
— Aha... Dziękuję... Grzybowicz! Możebyś mu pan powiedział, że to dziś dwudziesty szósty!
Raduski zapewnił tę niewiastę, że bezwarunkowo uwiadomi pana Grzybowicza o przemijaniu daty dwudziestego szóstego kwietnia — i wszedł do sieni wskazanej. Znalazł się w przejściu, obitem spróchniałemi deskami, a stamtąd wkroczył do kuchni. W sieni, w kuchence, w otwartej śpiżarni nie było żywego ducha, to też rezolutnie uchylił drzwi spotkane na drodze i, minąwszy trzy schody, trafił do stancyjki, jasno oświetlonej dwoma oknami. I ten pokój był pusty. Raduski zatrzymał się mimowoli. Okna były niezamknięte, a wychodziły wprost na parkan wielki, spróchniały i dziwnie
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.