uciekła od rzeczywistości, od sprawy, z którą tu przyszedł, od wszelkich wreszcie interesów życia i zawisła nad czemś tak dalekiem, nad czemś tak nieuchwytnem i dziecinnem, jak pytanie, czy prace przyrody, czy nieobeszłe myślą czyny jej mają cel jaki, czy pracują dla kogo. Poco rośnie zielony krzew, dlaczego zagląda przez płot na człowieka, czemu tak go kochają nasze oczy?...
— Służę panu dobrodziejowi... Uprzejmie... Bardzo mi... Uprzejmie... — mówił pan Grzybowicz, odziany w surdut daleko mniej zniszczony, w krawat i kołnierzyk.
Raduski wszedł do sąsiedniego pokoju i siadł w kącie wybrzeża rozległej kanapy.
— Ma tutaj — zaczął mówić, wpatrując się badawczem okiem w twarz swego interlokutora — ma tutaj w Łżawcu powstać drugie czasopismo, Echo łżawieckie.
— Echo łżawieckie?
— Ja należę do składu redakcyi, a raczej do grupy wydawców. Ponieważ słyszałem, że szanowny pan zajmuje się literaturą...
— Ja?... Ależ... Proszę pana... — mruknął pan Grzybowicz, rumieniąc się, jak dzieweczka i zwijając skrawki papieru.
— Ponieważ pan zajmuje się literaturą, chciałem prosić o współpracownictwo stałe. Moglibyśmy zaraz umówić się co do honoraryum miesięcznego.
— Miesięcznego?
— Nie potrzebowałby pan chyba opuszczać swych zajęć biurowych. Moglibyśmy naznaczyć godziny redakcyjne popołudniu i opracowywać artykuliki w tym czasie... — mówił pan Jan szybko, zły na siebie, że wyjawia całą propozycyę, nie zbadawszy człowieka.
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.