prowincyę tutejszą prezentować krajowi, niby w dokładnem lustrze odbitą, interesy jej wiązać z interesami całego czynnego u nas ogółu, a, co jest rzecz pierwszorzędna, otwierać oczy, wskazywać niewyzyskane ugory wszelakiej pracy, wystawiać strony głupie, podłe, złe i zmuszać nie za pomocą napaści, lecz siłą argumentu — do reformy.
— Tak, tak, tak! — szeptał z cicha Grzybowicz, kiwając głową i wykonywując lewą ręką taki ruch, jakby kręcił procę. — A co się tyczy opisów, to ja gotów jestem za darmo, zupełnie za darmo! Ja to sam pragnąłem robić. Bazgrałem stąd do pism warszawskich podobne szkice życia przemysłowego i obywatelskiego ze Łżawca. Pisałem tak i owak. Próbowałem w kształcie feljetonów. Ale zazwyczaj redaktorowie odrzucali wszystko z wyjątkiem takich rzeczy, jak gradobicia, powodzie, teatry amatorskie, «zderzenia wagonów» etc. Jeżeli się nie trafił wielki pożar, bal publiczny, wybory w towarzystwie kredytowem ziemskiem, wizyta pasterska, to korespondencyi wcale nie zamieszczano. To, co pan mówił, usiłowałem w pismach popularnych. Ale i tam na nic. Pisma takie muszą mieć na oku rozległy i różnorodny teren, czytelnika z tylu prowincyi odmiennych, nie można tedy zapychać gazetki wiadomościami z jednego ustronia, traktowanemi tak szeroko. Zbierałem dane etnograficzne, pieśni, podania, legendy... Cóż z tego? Wszystko dorywczo, dorywczo... Ja mam trzydzieści pięć rubelfajgli miesięcznie. Resztę muszę dorabiać kopiowaniem papierów...
— Łaskawy panie...
Grzybowicz podniósł się z krzesełka, nieśmiało
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.