po sklepieniu, naśladującem firmament, w starych tumach gotyckich.
W parku było mnóstwo osób. W alei głównej chodziły, wziąwszy się pod ręce, młode i starsze panny, tłumy uczniów, kawalerya i starcy. Raduski witał ukłonem w tej całej gromadzie zaledwie parę osób i to przeważnie świeżo poznanych.
Gdy oglądał mijające go twarze, dopiero co, jak wiosna rozkwitłe, gdy chwytał wstydliwe a promienne uśmiechy, spojrzenia oczu, ciskane na tego lub tamtego ósmoklasistę, gryzł mu serce szczery żal i rzeczywista zazdrość. Prostował się, jak mógł, żeby pokazać, choćby tylko samemu sobie, jako ma przecie dopiero lat trzydzieści sześć, a mimo to czuł, że już ani jeden taki płomień czystego wejrzenia serca jego nie oświeci...
Minął park i wyszedł na miasto. Na wschodniej stronie gromadziły się chmury czarne, jak żelazo i szły wolno, niby kolosalna pokrywa, gotowa lada chwila runąć i przytłuc ziemię. Kiedy niekiedy pędził stamtąd zimny wiatr, herold rzeczy straszliwych. Gdy gnał przez pola, młodziutkie pióra zbóż gięły się, migocąc, i warowały przy samej ziemi, dopóki nie odleciał ku swoim tajemniczym mocarstwom. Od czasu do czasu stare topole przy drodze zaczynały bełkotać grubymi liśćmi, ale i one cichły, jakby w strachu wyglądając na inne cuda. Pan Jan, przeszedłszy duży kawał drogi, wrócił do parku. Było tam już osób daleko mniej. Wiatr się zrywał coraz ostrzejszy, kiedy niekiedy słychać było ponury, urwany grom, jakby jęk struchlałej gleby. Krótkie błyskawice migały między pniami drzew. Pewna ilość spacerujących obsiadła tak zwane
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.