ności. — Mój mąż miał przyjemność znać pana dawniej, w uniwersytecie.
— Mąż pani?
— Tak, mąż mój, Zygmunt Poziemski...
— Co do mnie, — rzekł pan Jan, mrużąc oczy — to nie przypominam sobie tego nazwiska... Zupełnie... To już tak dawno...
— Bardzo być może, bardzo, że go pan wcale nie znał. On pamięta... Mówił mi wszystko...
— A... Państwo tu dawno mieszkają w Łżawcu?...
— Pięć lat, proszę pana, pięć lat. Mąż jest lekarzem. Ach! — zawołała nagle — czy pan nie widział mojej Elżbietki? Prawda! nie zna jej pan wcale... Mały sześcioletni dzieciak z jasnymi lokami... Szła ze służącą. Właśnie miałam zamiar posłać obydwie do mieszkania, gdy ten przeklęty deszcz zaczął padać. Co tu teraz! Leje i leje...
— A gdybyśmy też spróbowali wędrować ku miastu? Czy tu stać, czy iść, to prawie wszystko jedno. Córeczka jest z pewnością na werandzie. Widziałem tam dzieci mnóstwo.
— Tak pan myśli? A więc chodźmy.
Wzięła Raduskiego pod ramię, lewą ręką uniosła suknię i, ostrożnie stając na kamieniach rynsztoka, dała się prowadzić ku bramie głównej. Zimny wiatr uderzał w deszcz z boku i smagał nim liście, krzewy i trawy to z tej, to z innej strony. W pobliżu furty ogrodowej utworzyły się całe jeziora bez upustu i grobli, któreby umożliwiły przedostanie się na trotuar kamienny. Raduski proponował swej towarzyszce, że ją tam odniesie, ale tylko na gniew jej zasłużył. Stał więc u brzegu
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.