bajora i głęboko deliberował co czynić. Pani Poziemska nie namyślała się tak długo i przebyła kałużę wbród, z wielką szkodą sukni, której, widać z umysłu, nie chciała podnosić wysoko. W ślad za nią Raduski mężnie wtargnął na chodnik marmurowy. Przyległe ulice zalane były wodą. W miejscu otwartem deszcz nietylko padał, ale prał strugami wody, jak biczem. Na szczęście w uliczce sąsiedniej dał się słyszeć leniwy turkot dorożki. Raduski zaczął ją przywoływać iście wilczym głosem i ku wielkiej radości osiągnął skutek: drynda z hałasem i trajkotem podjechała. Doktorowa wsiadła co tchu i umieściła się w rogu siedzenia. Opiekun uważał misyę swą za skończoną, uchylił kapelusza...
— Panie! — rzekła Poziemska — wehikuł zdobyliśmy wspólnemi usiłowaniami. Nie przystaję na to, żeby się pan miał z mojej winy zaziębić! Proszę...
Mówiąc tak, wskazała mu ręką miejsce obok siebie. Usiadł natychmiast i dorożka poczęła walić swemi kołami w bulwary bruku łżawieckiego. Raduski nie mógł przyjść do siebie. W pewnej chwili zbudziła się w nim raptem refleksya: trzeba korzystać z czasu! Sam na sam w zamkniętej budzie z taką niewiastą! Co czynić? A gdyby też à la Bonaparte!... Właśnie pod wpływem genialnej decyzyi wyciągnął rękę o dwa cale na bok i, przymknąwszy oczy, przebierał palcami w poszukiwaniu dłoni doktorowej, gdy, jak na złość, drynda stanęła. Piękna kobieta wyjrzała i rzekła:
— Otóż i cel...
— Co za cel?
— Nasze mieszkanie...
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.