które nic nie widzą, w których nic się nie maluje... Jakże szczęśliwym ten człowiek być musi, na kogo te oczy patrzą z miłością, kogo witają i żegnają... Raduski nie pragnął już takiego szczęścia. Życie jego zostało zamknięte, a klucz dawno rzucony w niezgruntowane wody. Szczęście osobiste jest to razowy chleb, którym się karmi siła i młodość. Jego siłę pochłonął inny, jedyny romans całej młodości, romans zawodny, namiętność niewzajemna, nieszczęsna, chodząca brzegiem przepaści, górna i chmurna. Tamta wszczepiła się w krew i nerwy tak zażarcie, że prawie nie było możności przyjść z nią do ludzi tego padołu i jąć się życia ich na nowo...
Około godziny drugiej Raduski szedł z wizytą do pięknej pani. Na spotkanie gościa nikt nie wychodził, aczkolwiek służąca, która drzwi otwierała, poszła uwiadomić kogo należy o jego przybyciu. Dom był w nieładzie. Gabinet lekarski wyglądał jak sypialnia: szezlong zawalony był kupą pościeli zwiniętej od jednego razu w gruby rulon — na biurku między emblematami sztuki medycznej stała miska z wodą, gąbki, szklanki, noże, widelce. W salonie małe kanapy, etażerki, konsole, stoły, pełne były zwojów czystej waty, wałków gazy, bandażów, słoików i dużych gąsiorów z wodą. Powietrze przesycał jodoform i karbol. Raduski żałował, że przyszedł, ale nie było już czasu o tem rozmyślać. Pani Poziemska wyszła do niego w szarej, prostej sukni. Na twarzy jej nie było ani cienia wesołości, ani jednego z czarujących uśmiechów. Włosy miała zwinięte w zaniedbany węzeł. Patrząc na te włosy złociste, o barwie i połysku, jakie oglądać można
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.