w miejscu złamania płyty czystej miedzi, Raduski zapomniał o wszystkiem i marzył tylko, niby o wielkiem szczęściu, żeby się te pukle rozwiązały i żeby cała ich kaskada spadła na ramiona, plecy, aż do kolan. Doktorowa przyjęła go życzliwie, ale z pewnem roztargnieniem, niby osoba wsłuchująca się ciągle w jakieś szmery. Mówiła szeptem, zdaniami urywanemi, z wyrazem niepokoju, jak gdyby ten gość był znajomym z przed laty dwudziestu, którego wizyty nie oczekiwała nigdy w życiu. Prosiła, żeby usiadł i sama zajęła miejsce obok na fotelu. W pewnych chwilach podnosząc oczy, uśmiechała się, ale przez jakiś wielki smutek, przez głębokie zmartwienie. Uśmiechy te spływały na jej oblicze, jak pełganie wesołego światła w nocy, ciemnej i burzliwej, które jeszcze grubsze wywołuje mroki.
Do salonu wbiegła za panią Poziemską dziewczynka sześcioletnia z długimi blond włosami, rozsypanymi na jej barkach. Nie miała oczu matki. Tylko po rysach twarzy można było zgadnąć, że to infantka, Elżbietka. Wbiegła prędko, kiwnęła na matkę i rzekła:
— Zygmuś woła...
Piękna pani weszła bez szelestu do sąsiedniego pokoju i wkrótce ukazała się znowu, mówiąc:
— Panie redaktorze, czy nie zechce pan odwiedzić mego męża? Prosi uprzejmie...
Raduski wsunął się tam na palcach. Był to salon duży i prawie pusty. Okno zasłaniała zielona stora. Pod niem wprost drzwi, na środku mieściła się szeroka otomana. Tam leżał chory. Biała jego twarz, koszula i jej rękawy odcinały się żałobnemi pręgami na tle kołdry w ciemne pasy, przykrywającej całe niemal posłanie.
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.