Doktór był mężczyzną lat trzydziestu dwu, może trzech. Włosy miał krótko ucięte, zarost rzadki. Twarz jego była straszliwie wychudzona. Oczy czarne, zupełnie takie, jak u córki, bez władzy leżały w głębi sinych dołów, okrążone szerokiemi smugami Powieki były ledwo, ledwo uchylone, zda się na to tylko, żeby się tamtędy mogła przeciskać sama rozpacz, a nieprzykryte części jabłek ocznych były suche, jak pergamin. Zaostrzony nos daleko występował z pomiędzy kości oblicza. Chude, białe, przeźroczyste dłonie złączone były palcami i leżały, jak martwe rękawiczki.
— To pan Raduski... — wyszeptał, wcale nie dźwigając głowy, gdy żona przyprowadziła gościa do łoża — poznałbym pana odrazu. Pan mnie zapewne nie pamiętasz, ale...
— Owszem, teraz sobie przypominam. Nie znałem pana z imienia, ale twarz pamiętam. Mieszkał pan ze Sworzniem, Smolna... Prawda?
— Ze Sworzniem... — szepnął doktór. Usta jego przymknęły się i wnet spadła z oka na poduszkę jedna łza...
— Możebyś nie rozmawiał Zygmuncie? — rzekła do chorego pani Poziemska głosem takiego brzmienia, że Raduski w tej minucie coś w sobie jak gdyby złamał, czy zmiażdżył.
— Będę mówił z panem Raduskim! — zaskrzeczał chory, wyszarpując z kołdry nitkę bezsilnymi palcami. — Jedyna moja frajda i ta zawadza... Precz! — syknął przez zęby, dziko błyskając oczyma.
— Może to szkodzi, doktorze? — cichym głosem wtrącił Raduski.
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.