— Zawsze tu sypia?
— Zawsze. Czasem to nawet nie śpi, tylko w krześle siądzie przy panu i ucisza go, jak weźmie bardzo wyklinać i krzyczeć...
— A gdzie pani?
— W ogrodzie...
Nie chcąc budzić chorego, Raduski, jak mógł najciszej, zbliżył się do zielonej firanki w oknie, uchylił ją i wyjrzał. Był tam kwadratowy wirydarzyk między starymi domami, zamknięty ze strony bardziej odkrytej grubym murem, małe więzienie dla drzew, które na swe nieszczęście tam wyrosły. Wąski trawnik, poprzecinany dróżkami żwiru zaścielał go tu i tam. Jasno-biały blask padał na jeden tylko klinik murawy i na róg starej kamienicy. Doktorowej nie było tam widać. Raduski wysunął z okna głowę i wówczas dopiero zobaczył ją, siedzącą pod cieniem dużego wiązu, tyłem do mieszkania, na starej, z odgniłemi nogami ławce drewnianej. Poręcz tej ławki zrośnięta prawie była z odziemkiem drzewa. Pani Marta siedziała bez ruchu, jakby spała. Nogi jej były wyciągnięte, ręce rozkrzyżowane na oparciu ławy, głowa w tył odrzucona, niby jakiś ciężar, jakieś brzemię dokuczliwe i bolesne...
— Śpi... — myślał Raduski. Po chwili wpatrzywszy się w twarz bystrzej, zauważył, że oczy były uchylone i obserwowały konary, liście drzew, czy ptaki, śpiewające wśród zieleni. Czoło pani Marty, odkreślone równemi brwiami od reszty twarzy ukrytej dla wzroku, widać było, niby białą, podłużną plamę słoneczną. Na jednej z rąk leżał ruchomy błysk, który
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.