Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

ryusz poszedł szukać jakiegoś klucza. Stukając pantoflami, wszedł z pierwszej sali do drugiej z błyszczącą posadzką, która leżała o kilkanaście centymetrów wyżej, niż w głównej, i, zbliżywszy się do ściany, gdzie widać było tylko same półki z książkami, znikł wśród oprawnych tomów, jak gdyby się nagle zamienił w proch biblioteczny i schował w pierwszej lepszej szufladzie.
Raduski obejrzał się po sali. W ciszy, która nastała z chwilą wyjścia właściciela zbioru, słychać było z kąta wolne tik-tak ogromnego szafkowego zegara. Dźwięk ten zabawnem uczuciem przejął serce pana Jana. Z łatwością można było teraz pojąć, co tak niejasno, choć krzykliwie, opisywał stary antykwaryusz, owo uczucie przykre i dławiące, gdy się słyszy systematyczne i jednakie kroki niestrudzonego czasu wśród odwiecznych druków. Raduski trzymał na kolanach jakiś wielki tom in folio i przewracał kartę za kartą. Druk był polski. Oczy Raduskiego padły na jedną ze stronic i przylgnęły do niej. Antykwaryusz wrócił ze skrzyneczką, napełnioną pękami kluczów, i zajął się otwieraniem niesfornych drzwiczek. Gadał głośno, zwracał się do gościa, ale bez skutku. Po upływie blizko godziny Raduski wstał prędko i rzekł:
— Sprzeda mi pan tę książkę?
— Żywoty ojców świętego Hieronima? Phy... No może. Choć mi żal. To dla tego chorego?
— Co pan każe sobie zapłacić?
Antykwaryusz począł przeglądać swe spisy, notować na rozmaitych karteczkach, a koniec końców mruknął, ruszając wargami, jakby coś przeżuwał: