na twarz chorego i wnet cisnął książkę. Poziemski o własnej sile dźwignął czaszkę, straszną, przypominającą głowę kondora, z mokrymi włosami, które oblepiły ciemię, szeroko roztworzył powieki i z nieznośną badawczością patrzał na linie druku.
— Któż to to pisał? — zapytał ostrym głosem.
— Święty Hieronim.
— Hieronim?
— Tak.
— Przecie to autorytet?
Raduski uśmiechnął się mimowoli.
— Tak... autorytet... — rzekł cicho.
Chory spuścił głowę na poduszki, zamknął oczy i szeptał do siebie:
— Umarł z wyciągniętemi do góry rękami, a lwy mu grób kopały...
Mecenas bez ruchu siedział w fotelu, z głową wspartą na ręce. Nie spuszczał oka z twarzy Raduskiego. Brwi jego były zsunięte i czoło tak zmarszczone, jakby w głębi swego mózgu szukał rozwiązania jakiejś sprawy niewymownie splątanej. Pani Marta przyglądała się choremu suchemi oczami, a wzrokiem tak zgasłym, że się wydawało, jakoby miała źrenice we łzach utopione. Milczenie zaległo pokój.
Nagle doktór wziął chrypieć i łkać. Łzy płynęły po jego twarzy wielkiemi kroplami, spadały na jasiek i wnet rozlewały się w duże, ciemne plamy.
— Oto — mówił wśród szlochów i stękań — po tylu latach dążenia do prawdy, po przebyciu morza trudu lekarskiego przyszło mi na to, że jedyną ucieczkę mojego umysłu stanowią takie brednie, takie banialuki...
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.