krzyżu Raduskiego i zjeżył mu włosy nad głową. Straszny wzrok schorzałego, zdawał się podawać z oczu do oczu tajemnice, zachwycone u ostatniego krańca bytu przez szczelinę, na tamten świat wychodzącą.
Nareszcie te oczy uśmiechnęły się dziwnie, a wargi cicho, tak bardzo cicho, że Raduski tylko po ruchu ich był w stanie rozeznać wyrazy — szepnęły:
— Liście... szeleszczą?
— Liście...
I znowu uśmiech, uśmiech nieziemski. A później z trudem wyszeptane słowo:
— Przyjacielu...
Drugą chwilę przeżył w kilka dni później, w drukarni, kiedy wśród mnóstwa listów z kilku dni, adresowanych do redakcyj, czytał jeden, najbardziej jak tylko być może osobisty. Niepodpisany autor w wyrazach bardzo uszczypliwych i prawdziwie dowcipnych znieważał go za to, że jakoby przy łożu konającego człowieka on, Raduski, śmie prowadzić nikczemny romans. Romans ów autor określał za pomocą terminów plugawych, a szczególnie jeden z tych wyrazów kilkakroć napisał. Raduski, odczytawszy kartkę, zmrużył oczy i zbladł. Wzrok jego, jak gdyby przylgnął i nie mógł się oderwać od owego haniebnego słowa. Wargi mimowoli powtarzały je, rozdzielając sylabę od sylaby, a za każdą z nich dusza łykała truciznę.
Na trzecią chwilę duszy pana Jana złożyło się wiele zdarzeń, towarzyszących ceremoniom pogrzebu doktora. Zmarł w pierwszych dniach czerwca. Za trumną szedł cały Łżawiec: chrześcijanie i żydzi, bogaci i ubodzy, dorośli i dzieci. Kiedy niezmierny kondukt przy
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.