Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz, około godziny ósmej rano, pan Jan stawił się przed chwilowem schronieniem pani Marty w najętym powozie, umieścił w nim wdowę, doktorową Falantową i Elżbietkę, a sam wlazł na tak zwany kozioł. Gdy przejechali szosą z dziesięć wiorst drogi, Raduski kazał furmanowi zjechać na boczny trakt piaszczysty. Poczynała się tam okolica pagórkowata, zarośnięta na wielkich obszarach jałowcem. Przed oczyma jadących wznosiły się znaczne, nieco powydłużane wzgórza, obleczone w ciemne lasy, z głębi których szarzały tu i owdzie osypiska głazów. Wehikuł sunął wolno po drodze, uginając się jednostajnie. Sprychy kół zabierały na się całe warstwy piasku, który sypał się ciągle z cichym szelestem. Śliczne, wesołe słońce stało nad krajem i, ciągnąc z zarośli jałowcowych mocną woń żywicy, rozlewało ją w powietrzu. Za wyższymi krzakami, na sinych cieniach, przecinających koleiny drogi, stała jeszcze rosa. Gdzieniegdzie, po żółtem tle piasku, niby plamy na skórze pantery, widać było siwo-szare kępy wrzosów. Srokosze zawodziły w gąszczach swe jednostajne pieśni, z lasu kiedyniekiedy dawał się słyszeć krzyk ostrożnej kraski. Wolno jadąc u podnóża, wycieczkowicze okrążyli jeden z pagórków bez wkraczania do lasu i znaleźli się w zakręcie wąwozu, który łagodnie schylał się ku jakimś wodom, błyszczącym daleko, daleko. I tam rosły jałowce na litym, do środka ziemi sięgającym piachu. Tylko w środku doliny, nad strumieniem, stały małe, karłowate olszynki długiem pasmem szarozielonem. Wyżej, po wzgórzach czerniały sosny. W tem głuchoniemem zagłębieniu było tak cicho, tak pusto, tak