nieruchomo i tak jakoś po swojemu, że wszyscy prawie jednocześnie zakrzyknęli:
— Tu wysiadamy!
Elżbietka pierwsza skoczyła na ziemię i wnet poczęła chichotać, gdy buciki jej nurzały się w głębiach ciepłego piasku. Śmiech jej cudownie brzmiał między dużemi krzakami jałowca. Raduski zaprowadził ją do nadbrzeżnych olszynek. Gdy rozsunęli ciemnozielone liście, ujrzeli wodę. W miejscu, gdzie z cichem szemraniem ocieniony kępami soczystej, zielonej trawy, po rumianych i siwych kamykach strumyczek się przelewał, Elżbietka stanęła, jak wryta. Oczy jej, ręce i usta pociągnęła ku sobie ta czysta, srebrna, migotliwa woda, prędko dokądś lecąca. Uwijały się tam bure ślize, trzepiąc bez przerwy ogonkami i pakując tępe łby pod płaskie kamienie. Wysmukłe źdźbło tymotejki, stojące nad samym brzegiem, kiwało się za każdym powiewem wiatru, rzucając na jasną wodę cień swój maleńki, niby oko srogiego sidła do chwytania tłustych ślizów. Wszyscy maszerowali jakiś czas poza olszynami aż do samotnej brzózki, która wstąpiła białym odziemkiem swoim aż w łożysko strumienia. W cieniu, rozesłanym na trawie i piasku przez jedwabnie szeleszczące, zielone sploty jej liści, wstrzymano pochód. Nietylko Elżbietka ulegała czarowi zacisznej rzeczki. Obiedwie panie śmiały się do jej wód spojrzeniem i ustami. Raduski czuł się jak w niebie. Usiłował gościom pokazać wszystkie piękności tych swoich stron, wszystkie tajemnice miejsc, których sam tyle lat nie widział. Nie obfitowały one w efekty. Widok na daleki staw, jałowce, sosny, piasek i trawa, oto
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.