biały, jak płatek śniegu. Kiedyniekiedy przytulał piersi do badyla i wtedy leniwie poruszał skrzydłami, jakby się niemi wachlował.
Doktorowa Falantowa szła pierwsza, prowadząc Elżbietkę po miękkich, suchych, na wzniesieniu rozesłanych zatokach łąki. Raduski nie odstępował pani Marty, która ciągle była małomówna, rozdrażniona i ulegająca jakimś nieustannym, przykrym wzruszeniom. Mówił, jak najęty, dowcipkował, śmiał się, a chwilami wprost paplał dla rozweselenia towarzyszki. W pewnej chwili pani Marta zwolniła kroku, a gdy tym sposobem większa przestrzeń dzieliła ją i pana Jana od Falantowej rzekła cicho:
— Jeszcze nie podziękowałam panu...
— Co takiego! mnie? za co?
— Jakto za co? Gdyby nie pan...
— Ależ proszę pani! Tylko aby o tych rzeczach nie mówmy! Raz niech pani zapomni. Oto ma pani świat, życie, słońce i taką łąkę... Trzeba wyrzucić z pamięci...
— Nie tak to łatwo...
— No co, no co? — szeptał z czułością, której ukryć nie był w stanie.
Doktorowa miała oczy spuszczone, jak zwykle, ale policzki jej lekko się zabarwiły w tej chwili i cudowny uśmiech otoczył usta.
— Gdybym ja mogła zrobić dla pana choć dziesiątą część tego, co...
— Chce mię pani koniecznie wynagrodzić?
— Chciałabym panu wyrazić...
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.