więc idę, bez względu na to, że płatni pacyenci... Niema o czem mówić... Pierwsza powinność i skończona rzecz. Byłem, zbadałem stan chorej...
— Chorej?
— Tak. Źle jest, proszę pana. Mówię to jako przyjacielowi zmarłego. Ona jest zakażona tą nosacizną. Jest to, zdaje się, mniej ostre, ale to samo.
Twarz Raduskiego skurczyła się i przybrała jakiś psi wyraz. Stanął na trotuarze i żuł coś w wysuniętych wargach. Stopudowy rozsądek przywalił jego duszę. Serce w nim zamarło. Szedł obok doktora Falantego, z uwagą słuchając jego medycznych określeń. Wciąż myślał o tem, że należało się tego spodziewać, że to było do przewidzenia, że były pewne oczywiste wskazówki, aczkolwiek najlżejsze przypuszczenie w jego imaginacyi nigdy nie postało. Gdy wstępował na schody mieszkania doktorowej wraz z grubym medykiem, uległ silnemu złudzeniu, że słyszy przez ściany głos Poziemskiego, coś jakby jęk, coś jakby śmiech szyderczy.
Pani Marta ubrana leżała na sofie w pokoju bawialnym. Miała oczy rozbiegane, wypieki na twarzy i dzikie drgania brwi, drgania jakich Raduski nigdy nie zauważył. Skoro tylko weszli do pokoju, zapłakała rozdzierającem serce, cichem, bezsilnem łkaniem. Głowa jej opadła na skórzaną poduszkę i leżała zwieszona ku ziemi, kiedyniekiedy wznosząc się i opadając, jak u starych niewiast zatopionych w modlitwie. W płaczu tym nie było skargi, rozpaczy, ani żalu, tylko jakieś bezlitosne wypominanie długich dziejów bezprawia i krzywdy. Raduski stał obok sofy i nie ruszał się
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.