Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

z miejsca. Był pewny, że ten głos już za życia swego raz słyszał w śpiewie brudnej, cuchnącej, chudej Indyanki, na pokaz obwożonej w szałasie wędrownego kuglarza, która w antraktach między jednym tańcem a drugim siadała na deskach, pod szkaradnie malowaną kulisą i, niańcząc zziębnięte, paskudne, chore, kaszlące niemowlę, śpiewała mu swą pieśń ojczystą, czy macierzyńską. Nie długo bawił u chorej. Na ulicy począł naradzać się z Falantym, co czynić, zaproponował zwołanie konsylium... Znakomitość łżawiecka przystała na to chętnie i zaraz tegoż dnia zebrało się w mieszkaniu pani Marty grono lekarzy. Radzili dosyć długo i, jak się później okazało, doszli zgodnie do pewnych wniosków. Pan Jan tę noc przepędził bezsennie, a cały następny dzień u wdowy, służąc jej jak szarytka. Późno wieczorem około godziny jedenastej wrócił do siebie, w ubraniu położył się na sofie i twardo zasnął. We dwie godziny później zbudził się nagle, jakby rzucony z posłania niewiadomą siłą. Noc była ciepła, księżycowa, cudowna. Przez otwarte okno płynął ze starego parku zapach narcyzów, podniecający, prawie ostry. Wszystko spało, a raczej wszystko, jak gdyby utonęło w nocy i ciszy. Ani z oddali, ani z bliska nie dochodził szmer najlżejszy. W przestworze, zalanym światłem miesięcznem, stały tu i owdzie po niebie rozwiane, blade chmurki, niby skrzydła i szaty cherubinów, co ukryci za niemi pełnią nocną służbę przede drzwiami, niewidzialnemi dla oczu śmiertelnych. Biały blask martwemi kształtami leżał na murze ogrodowym, na potłuczonym daszku z cegły, na zielonej pleśni omszałych słupów. Jak świecący ciężar ważył