raził się, czy parchami... Mówili, że to nosacizna, ale ja nie wiem, czy się taka słabość czypi, naprzykład człowieka...
— Słyszałem coś o tem... — rzekł Raduski, patrząc w twarz małego kamieniarza oczyma mgłą zasłonionemi. — To ty jesteś synem tego człowieka? Ty jesteś?... I to rodzeństwo, ta dziewczyna, chłopiec i ten mały? Ach, więc to tak jest...
— A tak. On jest synem. Jak tu mieszkali u mnie, roboty było dużo, to se ten Szymek patrzał, jak trzymać dłutko, miał do tego ciekawość. Przyjrzał się i z małości otłukał mi kamienie. Jakże podrósł, naraiłem go koledze Fijałkowskiemu ze Sapów. Ma tam duży zakład kamieniarski. Ij — nie to, co moje... Porządny zakład — jednem słowem. Ano wziął go. I nie na darmo. Byłeś tam chyba, Szymek, ze cztery lata?
— Cztery lata i siedm tygodni.
— No! Poduczył się. Byłby może i został czeladnikiem u tego Fijoła, ale cóż... Ten stary, niby ojciec jego zaniemógł na dobre — cóż ja miałem robić z berbeciami? Wygnać — jużci żal... Żywiłem toto i żywiłem, ale mówię, sam ledwo ślipiam dniem i nocą kujący. Niechże przynajmniej ten Szymek idzie do mnie na pomocnika. Wyrżnęło się list, markę my przylepili za siedem kopiejek, cisnęli my to pismo w puszkę, ano i dobrze. Ściągnął się ten chłopak. Jakże Piotr zmarł, robiliśmy obaj, aż tu i na mnie zeszło licho. To prawe oko całkiem ciemne, a i drugie ledwo, ledwo... Tyle, że mu jeszcze wyrysuję litery co piękniejsze i niby się ta buda nazywa moja, ale co robotę, to już sam pcha...
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.