— Mam.
— Jesteś pan jednym z najszlachetniejszych fantastów, którym się widzi...
— Czyliż, będąc autochtonem łżawieckim, można jednocześnie mieć wiadomość o tem, co się widzi fantastom?
— Za siedm tysięcy rubli zrobisz dużo dobrego na świecie, a ja musiałbym je przeznaczyć na skrytą walkę, którą z pewnością wygram. Dlatego przyszedłem. Powiedzże pan jeszcze raz, że, gdy się uniżam, gdy znoszę pański śmiech, tchnący zniewagą, gdy staję tutaj z tymi pieniędzmi, zamiast je wydać pokryjomu dla nasycenia mojej ambicyi, jestem w sprzeczności z memi zasadami!
— Opuszcza pan wyraz — «świętemi».
— Umyślnie to robię. W zasadach dużo jest ziemskiego. Najcudniejszy, wonny kwiat korzeń ma w ziemi a żywot czerpie z gnoju.
— Niestety! niestety!
— Wymówiłeś pan to słowo w takim sensie, jak gdyby tylko moje mniemania przypominały kwiaty z korzeniami głęboko tkwiącemi w ziemi, a wszakże sam tu wspomniałeś z uciechą o szerzeniu się prenumeraty Echa.
— Tak, wspomniałem, ale...
— Excusez! Gdybym chciał być równie uszczypliwym, byłbym w prawie twierdzić, że w podniosłej działalności piśmienniczej pańskiej nie małą rolę odgrywała wojna o prenumeratorów.
— Wojna? A gdzież to i kiedy wojowałem z panem?
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.