Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

koby w widzenie anioła bożego, który między lądem i morzem przebiega, niosąc szczęście albo nieszczęście. Serce łomotało w jej piersi, jak dzwon w wieży pustej, gdy statek nadpływał, wchodził do przystani, przybijał... Rzucała się oczyma na każdą twarz i na każdą postać, gdy publiczność zaczęła wychodzić. Mierzyła wzrokiem każdego człowieka i każdego odtrącała — ze spłoszonem i zalękłem swojem przekleństwem.
— Niema! — gdy wychodzili tłumem.
— Niema! — gdy się cisnęli na mostku.
— Niema! — gdy się rozsypywali na kamiennem wybrzeżu.
A gdy wyszedł nareszcie ostatni z ostatnich i sami jeno marynarze zostawali na pokładzie, musiała sama siebie przemocą chwytać za ramiona, ażeby nie runąć na głazy portu, nie wyć i nie rwać włosów. Lecz przecie dorosły syn stał przy niej. On także patrzał w przybyszów. On także przewiercał tłuszczę oczyma i zatapiał wzrok w ciżbę na mostku, skoro tylko wywalać się zaczęła z wnętrza okrętu. I on czekał. Nieraz okropne moskiewskie wyzwisko z warg jego zlatywało. Zaczynał drwić z tych przybyszów. Wskazywał ich matce z nienawiścią, z tą nową, nowomodną nienawiścią, jakiej nigdy przedtem w jego sercu nie było. Mówił, że to jest kał Rosyi. Mówił, że czeluść otwarta tego statku to jest jakgdyby otwór kiszki odchodowej wielkiego carstwa. Uciekinierzy! Uchodźcy! Burżuje! Dają oto drapaka z ojczyzny. Zmiatają — urzędnicy, dygnitarze, panowie, wielcy magnaci i pod-magnatki, kupcy, przemysłowcy, chłopi, popi i oficerowie. Władcy niedawni, czinodrały, stu-

38