Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

mie, co w każdej minucie jej, matce, czynić należy. Przypatrując się teraz poprzez kupę czerwonej, bakińskiej gliny życiu swej matki, Cezary widział, że ona nie była słaba, lecz właśnie silna. Gnębiły ją, napastowały, biły choroby, wydzierające wszelką siłę, bezsenność, anemia, wreszcie bieda i głodowanie, a wszystkie wyszczerbiły się na niej. Przecie ani na jednę minutę nie poddała się niczemu, nie ustała, nie cofnęła się, nie ucichła. Dopiero podła, sobacza ludzka przemoc i fizyczna, niezwalczona śmierć przetrąciła jej żelazną wolę. Teraz dopiero wysunęły się na światło przewinienia względem niej, nieposłuszeństwa, grubijaństwa, chamskie opory, nędzne posługiwanie się tem bezcennem naczyniem ducha. Ale łzy niemęskie, które skrucha wyciskała, stanowiły krynicę oczyszczenia. Nanowo się odnajdywali — matka i syn. Ręka w rękę szli w lasy dalekie na stokach południowych podgórza, albo w gaje nadbrzeżne Zychu, które wietrzyk wiosenny pogłaskaniem osrebrzał. Cezary był sam i nie sam. Patrzył na wdzięczne drzewko brzoskwiniowe, co na tle kamiennego ogrodzenia pracowitego Tatara jasnym się różem wyróżniało w tym strasznym bezdrzewnym kraju, i mówił zcicha do matki: — patrz, samotne drzewko brzoskwiniowe! Zrywał najwcześniejsze wiosenne anemony i kielichy ich bezwonne, otwarte w stronę nieba oddawał nieistniejącej dłoni. Kładł kwiaty te w zimnem powietrzu, a gdy upadały na ziemię, śnił, iż ręce wiecznie skłonne do objęć przyciskają je do uśmiechniętych ust, czuł na sobie powrósła nie do przestąpienia, z tąsamą siłą obejmujące. Długie godziny przepędzał na wpatrywaniu się w mo-

44