Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.

spożywania owej papy i same myśli obrotniej nieco przesuwały się poprzez głowę, a oczy większy, niż przedtem, zakres rzeczy widziały. Trupy, które jego arba zbierała w ulicach i na placach miasta, a które amatorowie życia, podpędzeni do tej pracy wrzucali do wysokiego wnętrza wozu żelaznemi widłami, jak siano zmulone, lub nawóz przepalony, — leżały niejako poza linią jego wzroku. Któżby tam z żywych mógł, a zwłaszcza chciał, patrzeć na obmierzłe, podarte, krwawe kadłuby, na porozbijane głowy? A jednak tego dnia, o którym mowa, młody poganiacz wołów patrzał na jeden egzemplarz. Z głębi wozu, jakby z uścisku nieposkromionego ciał męskich wysuwał się cadaver młodej kobiety. Rzucony na wznak zwisał z wysokości wozu na jego lewe koło. Zdawało się, że podziewczęcemu, jak za życia, z bliskości obcych ciał i z objęć cielesnych się wydziera. Czarne włosy dosięgały ziemi i wlokły się po skrwawionej kurzawie drogi. Prawa ręka opadła na lewe koło i, bezwładna w swem stężeniu, dostała się między sprychy. Oczom młodego woźnicy narzucało się raz wraz, długo, z natręctwem, aż go dosięgło wreszcie i poraziło wewnętrznie nadzwyczajne piękno twarzy umarłej. Jej ciało, policzki, podbródek, usta i uszy były cudem harmonii. Oczy czarne, zawleczone jeszcze ciemniejszą niż one, nocą nieprzejrzaną, były otwarte i ślepemi, wywróconemi na wznak źrenicami patrzyły nieustępliwie w poganiacza wołów. Maleńkie usta były otwarte, a leżący w nich język znieruchomiały stał się zastygłym obrazem przeraźliwego krzyku, który z nich wciąż jeszcze leciał, choć go już słychać nie było. Mały, wyrzeźbiony, z ormiań-

56