Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyruszyli w zimie, na statku, zdążającym do Carycyna, jako dwaj robotnicy, którzy pracowali w kopalniach nafty, a teraz, wskutek przewrotów i zawieszenia robót, wracają do siebie, do Moskwy. Mieli fałszywe paszporty, wydane im przez pewne czynniki, sprzyjające sprawie ich powrotu. Odziani w typową odzież robotniczą, mówiący pomiędzy sobą doskonałą ruszczyzną, której arkana posiadali w stopniu niezrównanym, ostrzyżeni w sposób obrzędowy, byli doskonałymi »towarzyszami« nowego porządku rzeczy na rozłogach sowieckich. To też szczęśliwie przebyli morską część drogi i wyruszyli z Carycyna koleją na północ. Ta druga część była cięższa, niż pierwsza. Podróżowali oczywiście w wagonie towarowym. Ciepło szerzyło się w tem pudle dla czterdziestu ludzi z ciał współtowarzyszów podróży i z ognia, który rozniecano pośrodku, gdy było bardzo zimno. Spali obok siebie pokotem, zawinięci w »tułupy« baranie. Wóz wciąż stawał i stał nieskończenie długo, nieraz dniami i nocami, na lada podrzędnej stacyjce. Z niewiadomej przyczyny zatrzymywał się i, nie wiedzieć kiedy, znagła ruszał z miejsca, nie bacząc wcale na to, czy tam który z pasażerów nie zostaje. Te postoje napawały rozpaczą młodego Barykę, który pierwszy raz w świat wyruszył, i chciał coś przecie na nim zobaczyć. Tymczasem trzeba było pilnować legowiska, aby snać nie zostać w bezludnym stepie. Leżeli tedy obadwaj z ojcem, który cherlał i dusił się w niemiłosiernym zaduchu wozu, — wysypiali się i prowadzili rozmowy. Zdarzyło się tak szczęśliwie, że najbliżsi trzej sąsiedzi, leżący obok, były to dzikusy zakaspijskie, Sartowie skośnoślepi, nie ro-

71