Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

Obalił się na posłanie i zasnął. Lecz sen jego był niespokojny, pełen jęku i szlochów. Cezary, który siedział nad ojcem, pogrążonym w agonii, a nic mu poradzić nie mógł, przeżywał jakby śmierć własną. Pociąg w przestrzeni pomykał, niby w krainę śmierci. Nieszczęśliwy podsunął ręce pod głowę śpiącego ojca, ażeby mu ulżyć w cierpieniu. Zmorzony męką duszy, zapomniał się od krótkiego snu. Zdawało mu się, że nie zamykał oczu. Lecz dosyć długo trwał ten jego sen. Po ocknieniu Cezary nie słyszał już charczeń, świstów i jęków w piersi ojcowskiej. Gdy ucho jego przypadło do rzężącej przed chwilą piersi, nie usłyszało już bicia serca, ani oddechu. Długo leżała bezsilna głowa nad pustynią straszliwą, która się przed nią rozchyliła. Długo trwało przeraźliwe zdumienie, iż usta, przemawiające przed chwilą, stały się kamieniem, obojętnym już na wszystko, cokolwiekby się zdarzyło, obojętnym aż do skończenia świata. Cezary nie wiedział wcale, jak długo jechał przez pola śniegami okryte i przez wody, lodami okute, wskroś lasów i ugorów, pustych i niemych, jako piersi jego ojca. Nie mógł wyciągnąć rąk z pod nieruchomej głowy, jakby ją lody okuły i zamroziły mrozy swą mocą. Zapragnął usnąć taksamo, ażeby się nie rozstawać z tym pątnikiem, który ze swoim celem dalekim rozstać się musiał. Nie mógł ani płakać, ani jęczeć, ani wyć, ani krzyczeć w niebogłosy, choć krzyk, jęk i głuche wycie miał w sobie.
Kiedyś, po krótkiem czy długiem skostnieniu w boleści, usłyszał, że drzwi odsuwają się ze zgrzytem i że bardzo zimne powietrze do wnętrza wionęło.

108