przygrywając sobie na ustnej harmonijce. Bose ich stopy migały nad błotem, które już zdołały ubić na dogodne do tańca klepisko. Przedwiośnie zdmuchnęło już z dachów bud najbliższych lód i śnieg, — ogrzało już naturalnym powiewem południa wnętrza, które długa i ciężka zima, wróg biedaków, przejmowała śmiercionośnem tchnieniem. Pourywane rynny, dziurawe dachy, spleśniałe ściany kryła już ta nieśmiertelna artystka, wiosenka nadchodząca, pozłotą i posrebrzeniem, zielenią i spłowiałością, barwami swemi, które rozpościera nad światem. Usiłowała osłonić nikłemi swemi kolory to wstrętne widowisko, które na jej tle, pełnem wieczyście nieśmiertelnego piękna, ludzie rozpostarli: miasteczko polsko-żydowskie. Cezary patrzał posępnemi oczyma na grząskie uliczki, pełne niezgruntowanego bajora, na domy rozmaitej wysokości, formy, maści i stopnia zapaprania zewnętrznego, na chlewy i kałuże, na zabudowania i spalone rumowiska. Wrócił na rynek, obstawiony żydowskiemi kramami, o drzwiach i oknach zabryzganych błotem przed miesiącami, a i przedtem niemyte od kwartałów.
— Gdzież są twoje szklane domy? — rozmyślał, brnąc dalej. — Gdzież są twoje szklane domy?...