Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

W ciągu jednej sekundy zdecydowali tę sprawę. Cezary wyruszył »w pole«. Pole było niedaleko, tuż pod Warszawą. Widać je było niemal, gdyż dymy płonącego Radzymina ukazywały się oczom z wysokiego pobrzeża, na którem wznosi się Warszawa. Słychać było huk armatni, dobrze Cezaremu znajomy. Oto teraz znowu rozlegał się ten głos przeklęty nad jego samotnością i pracą nowo rozpoczętą! Znowu zaczynało się tosamo, co było w Baku! Tu jednak przyłączyły się elementy inne, nowe, decydujące.
Pewnego razu, gdy wojska bolszewickie minęły już spalone miasteczka i docierały niemal do przedmieść Warszawy, a całe to miasto było w ruchu, w biegu, w skoku, w jakimś locie wszystkich na wszystkie strony, — gdy dudniało, jak bęben, od automobilów ciężarowych, od przeciągającej artylerji, dźwięczało od kroku wojsk, maszerujących w rozmaite strony, Cezary po mustrze wszedł do kawiarni, mieszczącej się w ogrodzie, ażeby napić się szklankę wody sodowej. Stoliki były pozajmowane. Obsiedli je panowie i obsiadły panie, przeważnie semickiego pochodzenia. Była to plutokracya miasta Warszawy, która nie poszła śladem najgrubszych w tym zawodzie, nie dała, jak tamci, drapaka, gdzie pieprz rośnie, lecz pozostała na miejscu. Panowie ci nie rozmawiali już pocichu o tem, co się dzieje. Mówili głośno, może nawet odrobineczkę za głośno, — poprostu z krzykiem. Spierali się, — już tylko pomiędzy sobą, — o to, jak też zachowywać się będą po wkroczeniu do Warszawy owi, nieznani tu jeszcze, bolszewicy. Jedni z tych panów przewidywali, iż wszystko będzie dobrze, ułoży się, da się zrobić.

120