Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wie on dobrze, że już ich nie dopędzi. Takiego dają dęba!
— Milczeć tam, w szeregu! — straszliwym basem zagrzmiał komendant oddziału, dwudziestodwuletni podporucznik.
Za chwilę mała kolumienka ruszyła wielkim krokiem pośród zupełnej ciemności, słabo rozwidnionej przez zarzewie Radzymina. Szła pod nieprzyjaciela, o którym nie było jeszcze wiadomo, czy w istocie będzie już dawał dęba, czy powtórnie na Warszawę uderzy.




Cezary Baryka niemało się nachodził w tej narodowej wojnie. Wykonywał wraz z kolegami z oddziału wściekłe marsze i wypady, obroty i zasadzki, to znowu »wiał« przed siłą przemożną. Zdarzało mu się iść w sam środek nieprzyjaciół, uczestniczyć w brawurowem przedsięwzięciu generała Sikorskiego, jak pchnięcie bagnetu rozpruwającem front bolszewicki. Zdarzało mu się maszerować dniami i nocami, naprzód wciąż na wschód za wrogiem uciekającym. Przesunęły mu się przed oczyma niezliczone wsie i miasteczka, lasy i pola. Przebrnął rozlewne rzeki wśród łęgów. Ojcowskich szklanych domów nigdzie a nigdzie nie było. Zwolna przestał o nich myśleć. Nie myślał także o ideologii najeźdźców ze wschodu. Nie widać jej było w ruinie, w zniszczeniu, tratowaniu, w śladach rabunków, rzezi i gwałtów.
Wróg śmiertelny ludzi ubogich szedł przed nim wszystkiemi drogami na wschód, — niszczyciel i rabuś. Gdzie były żelazne mosty, wisiały poprzetrącane

127