Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

szczęście zażywania ruchu i pędu, a nadewszystko ciekawość młodości, ciekawość tak zjadliwa, iż wysuwała się na czoło wszystkiego, — co też to tam jest na końcu tej dróżki uroczej, co będzie za tamtą oto polną gruszą, — zdawała się ponosić z końmi pospołu. Ale za gruszą samotną na polu nie było nic szczególnego. Płoty się raptem skończyły i inna wąska droga, w ukos do poprzedniej nastawiona, przerywała pola. Hipolit strzelił z bata siarczyście. Raptownie lejcową parę wziął k sobie. Skręciły, idąc wciąż w skok, i pociągnęły za sobą dyszlową parę. Stało się to za raptownie. Kolaska, pędząc po mokrej glinie, szarpnięta znagła w półkrąg, zatoczyła się, jak po lodzie. Trafiwszy bokiem, literką wasąga w ostatni kołek płotu, nie mogła już wykonać swego szybkiego biegu, straciła równowagę i runęła. Koła jej kręciły się spazmatycznie, podczas gdy podróżni, wytrąceni zostali ze swych miejsc, jak z procy. Hipolit, mocno trzymający swe lejce, legł w najbliższej mokrej bróździe. Cezary, nie mający żadnego oparcia, wypadł daleko, zorał głową ze trzy lepkie i sowicie umierzwione zagony i dopiero w czwartym jego modny kapelusz spotkał nieprzebytą zaporę. Nadto, woźnica Jędruś w locie ze swego wysokiego miejsca na nizką ziemię, huknął go zębami w tylną część czaszki. Na szczęście konie stanęły i, bestyalsko obojętne na los swych owsodawców, poczęły szczypać poprzez wędzidła smaczne przydrożne szczawie.
Baryka, wygramoliwszy się z zagonów, których symetryę i użyźnienie zrujnował, z rozpaczą oglądał swój kapelusz i pracował skołataną podwójnie czaszką,

132