Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

pnęła panienka ze śmiechem. — A czy aby naprawdę trafisz do łóżka?
— Kpisz, czy o drogę pytasz! Do łóżkabym znowu nie trafił! Dobre sobie! Już je widzę, o, już je mam. Łóżeczko kochane... Caroline, Caroline, prends ton chapeau fleuri...
— Dobranoc, kanoniku! — zawołał Cezary.
— Dobranoc, brygadyerze! — jęknął kapłan, zapadając gdzieś głęboko.
Panna Karolina i Cezary zostali sami w pustej i ciemnej sieni. Przez chwilę młoda gospodyni tych miejsc szukała z pośpiechem świecy po kątach, zdala się trzymając od gościa. Wreszcie z radością w głosie oświadczyła, iż znalazła już świecę. Zaczem potarła zapałkę i roznieciła światło.
— Ten dom, — mówiła, — jest to, jakoby dawny zbór aryański, przerabiany wielokrotnie. Teraz tu jest mieszkanie rządcy, kancelarya i pokoje gościnne.
Otworzyła drzwi na prawo i wskazała Cezaremu pokój, wysoko podnosząc świecę.
— Zdaje się, że pan ma tutaj wszystko, co potrzeba. Widzę pościel. Zresztą przyślę chłopca.
— Po co tam chłopca przysyłać! Dam sobie radę. Na wojnie nauczony jestem obchodzić się po spartańsku. Nie mam żadnych wymagań. Ale jakże pani powróci do tamtego domu?
— Jakoś powrócę.
— O, tak nie można! Ja panią odprowadzę.
— Tak! Pan mnie, bo się boję, a potem ja pana, bo pan nie trafi.
— Już trafię, skoro mi pani wskazała drogę.

148