Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

wybuchowy. Stare, spaczone drzwi długo jeszcze chwiały się na przerażonych hakach i szczękały wystraszoną klamką. Ogień na kominie zdawał się strzelać i trzaskać, buzować i huczeć ze śmiechu z podwójną i potrójną swą mocą, jakby tam w głębi rzeczywiście tłum rozbawiony oklaskiwał przygodę panny Karusi.
Cezary nie wiedział, czy ma siedzieć na swem miejscu, czy, głęboko zawstydziwszy się, wstać i wyjść. Został. Po pewnym czasie nadciągnął Maciejunio w rannej kurtce, a nawet w małej czapeczce, którą musiał widywać na łysinach maitre-d’hotel’ów w czasie podróży po Europie z nieboszczykiem jaśnie panem — »Panie świeć nad jego duszą...«
Maciejunio, dostrzegłszy rannego gościa na sofie, zafrasował się, zamartwił, o mało nie płakał. Jakże to! Jeszcze śniadania niema na stole, a gość, taki gość, paniczów największy przyjaciel, czeka! Zakrzątnął się, zabiegał, jak fryga, aż podskakiwał w pośpiechu. Wnet napędził do tej sali bosych pokojówek, jakichś małych »podręcznych« Piotrków i Florków. Nakryto stół i piorunem wniesiono koszyki z chlebem żytnim, z bułkami własnego wypieku, z suchemi ciasteczkami i rogalikami. Maciejunio własnoręcznie naznosił słoików z miodem, konfiturami, konserwami, sokami. Tu podstawił »masełko«, tam rogaliki. Pod siwym przystrzyżonym wąsem uśmiechał się, spoglądając na pewien słoik, który nieznacznie wskazywał i coś »ośmielał się« szeptać z cicha na jego wielką, bardzo wielką pochwałę. Cezary przysiągł mu oczyma, iż odwiąże opakowanie słoika i skosztuje, a nawet sięgnie dokumentnie do

157