— Może być, że to i wojna... — westchnął Cezary, zmiatając najprzedniejszą marmoladę z brzoskwini.
Nie wszyscy jednak byli we śnie pogrążeni, bo oto dało się słyszeć wesołe podśpiewywanie i w lwich podskokach Hipolit Wielosławski wbiegł na ganek. Za chwilę był w jadalni. Maciejunio i jego podwładni zawirowali w sieniach i niewidzialnym kuchennym ośrodku. Wjechały zaraz nowe tace, nowe bochenki na miejsce nadwyrężonych przez Barykę, nowe koszyki z rogalikami, nowe maselniczki i słoiki, pełne konfitur.
Hipolit jadł, co się zowie. Do smakołyków podanych żądał dodatków w postaci »serwelatek«, szyneczek, serków takich i owakich. Nasycił się wreszcie, rzucił serwetę i wstał od stołu.
— A gdzież to panna Karolina? Jeszcze śpi? — Pytał Maciejunia.
— Właśnie... jaśnie panienka jakoś nam dzisiaj niezdrowa.
— Leży?
— Uchowaj Boże! Nie obłożnie, ale nam jakoś niezdrowa.
— Rozumiem. A niechże wam będzie niezdrowa! No, Cezary — do koni! Idziesz ze mną?
— Jeszczeby też!
Wyszli hucznie, buńczucznie. Dziedziniec był brukowany, niczem plac miejski. Stajnie mieściły się na drugim jego końcu. Drzwi tam były otwarte i na progu stajni czekał wyprostowany i wypucowany Jędrek w spodniach w czarno-białe kratki i czerwonym lejbiku. Hipolit wpadł skokiem do stajni i witał się
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.
159