Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy miała iście lazurowe. Nie było w niej ani cienia kokieteryi, przesady, nieszczerości, snobizmu. Była naturalna i solidna w każdym ruchu, słowie, uśmiechu. Nawracała kilkakroć do linijki, żeby o coś zapytać, albo coś wesołego powiedzieć. Wtedy jej koń wpadał na wywalcowaną rolę, którą jeszcze niedawno ostry, ranny deszcz uklepał, — i kopyta jego po pęciny zaklękały się w świeże ciasto uprawy. Wtedy uda, piersi, ramiona jeźdczyni harmonijnie z ruchami konia unosiły się, opadały i ciągnęły na siodle. Lekko się przechylała, albo wdzięcznie gięła, do taktu ze skokami wierzchowca. Prześliczna jej twarz wyrażała czerstwe zdrowie, a nadobna pierś oddychała w spazmach ruchu, swobodnie wciągając i wydając powietrze, które wcale jeszcze nie przeszło przez płuca niczyje.
Była w tej pani jakaś cecha otwartości, która nakłaniała do uczuć przyjaznych.
Ale piękność jej i oczywista na siodle, niejako, bryłowatość wdzięku ściskała widokiem swoim wnętrze patrzących młodzieńców. Oczy im się jarzyły. Gdy para narzeczonych cokolwiek się oddalała, żeby wśród uśmiechów szeptać o swych sprawach, Hipolit zcicha uświadamiał Cezarego:
— Wdowa. Laura. Pierwszy mąż Kościeniecki. Jakiś tam pisarz, literat, historyk. Umarł dwa lata temu. Majątek miał śliczny — o, ten, co go widać — Leniec. Kościeniecki był zawsze strupieszały, chory, mizantrop. Nie miał o czem gadać z nikim w sąsiedztwie. Przykry był człowiek. No, umarł. Teraz się ten Barwicki rozbija o jej rękę. Są po słowie, nawet, widzę, baba podkochuje się w tym astmatyku.

169