Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

wyorały i w to miejsce sygnęły. Tak »toto« porosło i krzewiło się w polu. — A potem przestrzeń bezdrzewna w jasnej glebie. Kędyś na horyzoncie aleje w Nawłoci — bliżej kępy drzew Leńca.
Para narzeczonych puściła się przodem, dając z oddali znaki wojownikom, żeby się pospieszali. Sadząc na ślicznych koniach w jasnych rolach, tamci dwoje stanowili świetne stadło. Cezary mruknął:
— Dobre sobie! Zanim przyjedziemy, już będzie po wszystkiem.
— Akurat! Umie się ona cenić. Aby ona umie! Mądre to, jak sam dyabeł.
— Pocóżby tak wyrywali?
— Żeby nas godnie przyjąć. Zobaczysz... Ale na wszelki wypadek — jazda! Żeby temu grubasowi popsuć szyki!
Powierzchnia zniżyła się w rozdół, na którego dnie, wśród niezbyt rozległych łąk płynęła rzeczka w urwistysh brzegach. Dalej, za chwiejnym mostkiem było wzgórze, na którego szczycie wznosił się ów Leniec. Wnet linijka zaturkotała przed gankiem »pałacu«. Była to raczej willa, niż pałac, albo dwór. — Piętrowa, z lustrzanemi szybami, z dachem niemal płaskim i szpikulcem na szczycie mogła stać w byle letnisku i należeć do fabrykanta Niemca, lub Żyda nowobogacza. Nawet amorków na górnym gzemsie tej willi, trzymających wieńce, grubo i szczodrze pomalowane na olejno, nie oszczędzono tej sarmacko-barbarzyńskiej okolicy. Dwaj panowie z Nawłoci, oddawszy konia oczekującemu »człowiekowi«, weszli po betonowych, (tu i tam srodze nadpękniętych), schodach do sieni,

171