niem głowy, gdyż głosu żadną miarą nie mogła ze siebie wydobyć. Usiedli i zagrali. Skoro zaś zaczęli grać, ta trusia odzyskała nie tylko władzę nad sobą, ale objęła ją nad tym nieznajomym panem, — nie mówiąc już o tem, że prym trzymała w recytacyi utworu. Twarz jej zmieniła się, ożyła, rozgorzała i stała się piękną. Ilekroć zwracała się do towarzysza gry, szczególny blask, połysk wyższej inteligencyi, możnaby powiedzieć geniusz muzyczny płonął w jej oczach. Zeszli się do salonu wszyscy domowi i, porozsiadawszy się wygodnie w różnych miejscach, słuchali dobrej, brawurowej muzyki. Przerwał tę biesiadę przedobiednią Maciejunio ukłonami i delikatnemi skinieniami, znamionującemi niewątpliwą obecność »wazy na stole«. Panna Wanda oderwała ręce od klawiszów, wstała posłusznie i cichaczem, wśród śmiesznych dygów umknęła z salonu.
Okazało się, iż zdrowie panny Karoliny Szarłatowiczówny nie było, na szczęście, w stanie tak beznadziejnym, żeby »chora« nie mogła zasiąść przy wspólnym obiedzie. Nie tylko zasiadła, ale zajmowała się ekspedycyą dań w sposób żywiołowy. Była tylko w stosunku do Cezarego Baryki niepowściągliwie dumna i wyniosła. Nie spoglądała na niego wcale, a jeżeli twarz jej zwróciła się w jego stronę, to powieki oczu nakrywały źrenice. Było to nawet i musi pozostać nadal niedocieczoną tajemnicą, jakim sposobem, mając oczy tak szczelnie zamknięte, dostrzegła jego ukłon i odpowiedziała nań iście monarszem skinieniem głowy. Cezary chciał rozwikłać tę niedogodną sytuację, to też nie pozwolił sobie nawet na najlżejszy uśmiech. Opo-