— A któż tu nastaje na wyjazd pana Baryki? — pytała panna, wytrzeszczając swe śliczne niebieskie oczy.
Hipolit jechał tuż za wózkiem na »Urysiu« i widać było, że się rozkoszuje jazdą. Był uśmiechnięty, rozmarzony. Klepał raz wraz ręką kark i kłęby konia, pieszczotliwie gładził jego grzywę. Cezary miał ciągle przed oczyma jego twarz i przeszło mu przez myśl zastanowienie, iż buńczuczy się na tej bryczce, grozi wyjazdem, a naprawdę srogiby to był żal, gdyby trzeba było wyjechać z tej Nawłoci. Jeszcze jej przecie nawet nie zobaczył! Sam tu jakoś zmalał, sprościał, stał się niemal dzieckiem. Wszystko nanowo, jak za dni minionego dzieciństwa, stało się tutaj tak ciekawe, jak niewidziane — niesłychane! Każdy pagórek, albo wąwozik, który mijano, był odrazu, od spojrzenia jakiś-ci swój, bliźni, nieodłączny, choć jest przecie obcy i nowy. Ciekawość naprawdę paliła, żeby wstać w tej uroczyście wysmarowanej furmance i rozejrzeć się dookoła, zobaczyć, przeniknąć, co też to tam jest dalej, za chudym lasankiem, którego brzegiem biegnie korzenista, mokra droga. Niewielu mijano przechodniów. Pewien żydzina z brudnym workiem na plecach nisko się kłaniał panu dziedzicowi, co nie tylko z wojska wrócił, ale, — powiadali, — wojnę wygrał, samego Trockiego pobił na kwaśne jabłko. Wnet został daleko w tyle. Ale pobiegły ku niemu myśli Cezarego, który go wciąż miał przed oczyma, gdy inni byli doń tyłem odwróceni. Jakżeby chciał pójść z tym żydeczkiem i gadać o tajemnicach jego życia, których nie znał, nie widział, tak samo, jak nie znał, nie widział tej okolicy, porzniętej przez wiejską drogę! Ta-
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.
185