się w rozmowę z tamtymi dwoma, radzić pogłupiemu nad wydźwignięciem się z utrapienia, urągać na wójta, na pisarza, na panów, na układ świata, — pomstować i wykrzykiwać!... Iść z tamtymi dwoma drogą, pełną znoju i przeszkód, ziębiącą nogi, kolana, stawy, aż do pustego brzucha i utrudzającą kości zestarzałe! Cezary wołał w duszy do wiekowych chłopów, którzy zostawali daleko — daleko na korzenistej drodze:
— Ej, wy ludzie! Słuchajcie! Ja idę tam, razem z wami!
W rzeczywistości nie szedł, lecz wygodnie, roskosznie, szybko jechał, mknął przez pastwiska, przylaski, środkiem pól i w opłotkach, prowadzących do wiosek. W pewnem miejscu Jędrek skręcił raptownie i pojazd poniósł się, jak wicher miękką drogą, ponad rozległemi łąkami. Niebo było pogodne, lecz już blade, śniadością przejęte, jesienne. Nikły błękit przerzynały barwne chmurki, pędzone przez rzeźwy wiatr. Uczucie szczęścia, młodości, zdrowia przenikało wszystkich w jednakim niemal stopniu. Każda z osób coś swojego własnego podśpiewywała. Zdawało się, że i koniom szczęście żyły rozsadza. Lecz oto niespodziewanie stanęły. Cezary obejrzał się i zobaczył, że stoją przed jakąś bramą.
— Brama! — zawrzasnął Jędrek takim głosem, że od jego brzmienia powinny się były natychmiast same otworzyć obie wierzeje tej starej i sfatygowanej strażnicy folwarku.
Tymczasem nadbiegł chłopak z konopiastą grzywą, dyszący tak, że tchu nie mógł złapać i posmarkujący z przerażenia nosem sinym i krostowatym. Konie
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.
187